Nigdy nie umiałam od progu, bezwstydnie, mówić czego chce. Nie umiałam też mówić, czego nie chce. Moja zdolność werbalnego artykułowania emocji ogranicza się jedynie do umiejętności negowania albo akceptowania czegoś za pomocą podstawowych jednostek leksykalnych - "tak" i "nie". Dzisiaj mówię "nie" temu wszystkiemu, czemu od dawna chce powiedzieć "tak". A może powinnam to zapisać zupełnie odwrotnie.
O szyby deszcz dzwoni, nie jesienny, ale miarowy i niezmienny owszem. I czuję ten chłód mieszający się z dusznym ciepłem pokoju, i czuję ten półblask, półzdania i półpłacze. Dzisiaj czuję jakoś mocniej, to wszystko przez ten deszcz.
Pewien bliski ktoś powiedział mi kiedyś, że żeby zapisać jakąś fabułę, trzeba ją najpierw skrupulatnie obmyśli i odnotować, że trzeba stworzyć plan działania dla siebie i dla swojej fabuły i to w taki sposób, żeby już na starcie mieć koncept zakończenia. Bardzo długo starałam się zastosować do tej wskazówki. Szczeznąć nad tym byłam bliski, aż w końcu to porzuciłam. Teraz nie próbuję już nawet planować fabuły bo wiem, że moje litery jakieś są wyschnięte i nie chcą się do siebie lepić nawet bez tego. Tylko to czucie i wiara jeszcze z daleka wołają, że nie wszystko stracone.
Młodzieńcze pragnienia pisarskie zastąpione zostały rzeczywistością, w której nie rozczarowałam się tyle tym, co ona mi zaproponowała, ale samą sobą. I bynajmniej nie chodzi tutaj o radosną twórczość ludową, a skalę uniwersyteckich ocen i finansometr na koncie bankowym. Mowa tutaj o inteligibilnej zdolności, a właściwie jej braku, do nieustannej wiary w swoje marzenia. Gówno prawda, że z marzeń się wyrasta.
Ja wyrosłam. I stoję jak ja topola trafiona piorunem.
Tylko - co, kto i kiedy, okazało się tak bezczelnie potraktować mnie niebiańskim prądem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz